Pół biedy, gdy zapominają o roli oprogramowania 12-latki, molestujące rodziców o sprawienie im drogiego prezentu, będącego ostatnio symbolem nowoczesności. Ale gorzej, gdy troska o hardware przesłania horyzont instytucjom (a mówiąc precyzyjniej — ludziom w nich zatrudnionym) powołanym do zajmowania się upowszechnianiem wiedzy informatycznej. Mam oczywiście na myśli szkołę.
Większość dotychczasowych publicznych dyskusji na temat informatyki w szkole zdominowana była przez problemy sprzętowe: jaki powinien być szkolny komputer i skąd go wziąć? Na pytanie to odpowiadano różnie — wyliczano optymalne pojemności pamięci, standardy, przywoływano patriotyzm i racje naszego przemysłu elektronicznego... Dużo emocji wzbudził konkurs na polski komputer „szkolny”. Jeszcze więcej emocji ujawniło się przy dyskusji o ewentualnych zakupach za granicą... Praktyka tymczasem kierowała się swoją logiką, w nielicznych tylko punktach przystającą do tych namiętnych dyskusji.
Niezależnie bowiem od wszystkich programowych, „strategicznych” ustaleń coraz więcej szkół zaczęło mieć w swych klasach komputery. Pochodziły one z różnych źródeł: 300 sztuk „Spectrum” przekazała polskim szkołom w darze austriacka firma „Reiter”, sporo przyzwoitych IBM-podobnych komputerów dała szkołom rodzima „Agrotechni- ka”, do paru placówek szkolnych trafiły z Zabrza maszyny marki „Meritum”, sporo sprzętu zakupiły do szkół instytucje patronackie — zakłady przemysłowe, wojsko, rady narodowe (przykład z Warszawy: rady narodowe Śródmieścia i Żoliborza wysupłały na sprzęt komputerowy dla swoich szkół po 25 mln złotych!)... Oczywiście, gwoli prawdzie należy dodać, że część komputerów trafiła do szkół również poprzez ministerstwo edukacji.
I oto w pewnym momencie okazało się, że wprawdzie dyskusje o nauczaniu informatyki w szkołach trwają w najlepsze, ale jednocześnie jest już w nich na tyle dużo komputerów, aby zacząć się zastanawiać nad właściwym ich wykorzystaniem. Wyszło wówczas na jaw to, co naprawdę stanowi barierę szkolnej edukacji informatycznej! Pisze o tym w ciekawym artykule zamieszczonym na łamach „Życia Gospodarczego” red. Krzysztof Franczak.
Hamulcem rozwoju informatyki w szkołach — stwierdza Franczak — nie jest niedobór środków technicznych. Brakuje przygotowanych merytorycznie nauczycieli i... nauczycieli nauczycieli. Pedagogów chcących dokształcać się w informatyce jest więcej niż fachowców od informatyki chcących im w tym pomóc. Śmieszne warunki płacowe nie przyciągają jednak najbardziej wartościowej kadry. Z drugiej zaś strony metodyka nauczania informatyki nadal jest w powijakach, mało jest po prostu takich, którzy by się na tym rzeczywiście znali.
Gdyby Ministerstwo Edukacji Narodowej zechciało — to może tę barierę pokonać. Widziałem niedawno jak to się robi w Związku Radzieckim. Będąc w słynnym Uniwersytecie Nowosybirskim spotkałem się z grupą nauczycielek matematyki i fizyki z całej Syberii, które przyjechały na kurs informatyczny. Zdobycie nowej wiedzy było dla niej dużym wysiłkiem, ale — jak dowiedziałem się od rektora tej uczelni profesora Jurija Jerszowa — większość kończyła te kursy z wyróżnieniem. Mogą w trybie ekspresowym przygotowywać swoje kadry informatyczne Rosjanie, więc pewnie i my potrafilibyśmy to zrobić. Ale w tym momencie wyłania się kolejna bariera, której pokonanie jest o wiele trudniejsze. Tą drugą zasadniczą barierą są braki w oprogramowaniu. Nie jest to oczywiście żadne odkrycie dla osób znających się choć trochę na informatyce, ale ludzie z resortu edukacji jakby zapomnieli, że informatyka to przede wszystkim programy, programy i jeszcze raz programy! Znalezienie pieniędzy na zakup komputerów to zaledwie jedna setna problemu (optymistycznie licząc!). Schody zaczynają się przy próbie sensownego, edukacyjnego ich zastosowania. Żeby te schody pokonać — trzeba zainwestować. Innego wyjścia nie ma.
Powtórzę za red. Franczakiem, że nie brak w naszym kraju dobrych programistów potrafiących przygotować sensowne programy edukacyjne. Wymaga to jednak tygodni i miesięcy czasu. Do wysiłku nie zachęcają zaś ani stawki wynagrodzenia, ani pirackie reguły walki na rynku. Łatwiej przecież skopiować obcy program, trochę go „udoskonalić” czy zmienić i oferować za grube pieniądze, niż głowić się samodzielnie, zwłaszcza że owoce tej pracy mogą zostać bezkarnie przez kogoś przywłaszczone... Stworzenie własnej bazy oprogramowania to bez wątpienia jeden z twardszych orzechów do zgryzienia dla władz oświatowych.
Zgryźć go jednak trzeba. Nikt inny tego przecież za nas nie zrobi. Bo i jaki miałby w tym interes?
Waldemar Siwiński