!!!!!!! Co Pan na to, Panie Bell? czytelnia Try2emu

Co Pan na to, Panie Bell?

Z niezwykle prostym wynalazkiem Grahama Bella zrobiono już prawie wszystko. Zaczęło się wszak od dwóch tub połączonych przewodami. Dopiero później pojawiły się łącznice i panienki telefonistki. Właśnie wówczas po raz pierwszy użyto sformułowania, iż czarodziejska skrzyneczka z korbką najbardziej usatysfakcjonowała piękniejszą połowę społeczeństwa. Ale kiedy na scenę wkroczyły automatyczne centrale, podmorskie kable, zaprzestano dowcipów. Telefon stał się podstawowym narzędziem robienia interesów.

Dziś zwoje miedzi ułożone wewnątrz grubego, niczym udo mężczyzny, kabla, pieczołowicie umieszczone kilka kilometrów pod lustrem oceanu to już jedynie przeszłość techniki. Dziś miedź ustępuje pola światłowodom, a słowa wypowiedziane gdzieś w londyńskiej budce telefonicznej, nim trafię powiedzmy do Tokio, czy Los Angeles, dotrę do satelity zawieszonego na orbicie i w mgnieniu oka pokonuję w kosmosie dystans, który poprzednio przebywać musiały po dnie oceanu. Dziś większość cywilizowanego świata uważa posiadanie sprawnego systemu umożliwiającego błyskawiczny kontakt praktycznie z każdym punktem kuli ziemskiej, za coś tak normalnego, jak widok mydła w łazience. Niestety nie należymy do tej większości, przyjrzyjmy się więc, jak w rękach innych działa coraz doskonalszy telefon. Bo to przecież wielce pouczające.

Zacznijmy od prostego mariażu mikroprocesora z nieco tylko uwspółcześnionym wynalazkiem Bella. Taki właśnie aparat, choć trefnisie mogliby go określić jako "szkocką machinę", zobaczyłem po raz pierwszy na początku lat siedemdziesiątych w Środkowej Anglii. Kiedy nikt się nim nie posługiwał, podawał wyłącznie czas. Każde połączenie wywoływało jednak reakcję jego "magicznego oka" z błyskającymi cyframi.

— Za półtora funta zapytamy o pogodę w Kalifornii — rzekł mój brytyjski przyjaciel. Po sześciu cyfrach miły dziewczęcy głos z taśmy — "Jesteś na linii satelitarnej". Dalsza kombinacja tarczą i mamy wreszcie naszego znajomego znad Pacyfiku. Zamieniamy tylko kilka zdań, bo dość szybko w zielonym okienku pojawia się odczyt 1,5. Zegar przemienił się w licznik pieniędzy z własną inteligencją. W ten sposób można chyba zamknąć usta najbardziej gadatliwym.

Upłynęło trochę czasu nim w mieszkaniach tych najbardziej podróżujących Polaków znalazły się najnowsze telefoniczne cudeńka. Klawiszowe aparaty z rozbudowaną pamięcią nikogo już nie szokują, via Singapur i Hongkong zjawiają się na bazarach i komisach. Dość rzadkie są telefony "z antenką" — łączące nawet w odległości kilkuset metrów od zainstalowanej i połączonej z siecią ogólną minicentralki. Ale prywatne aparaty odbierające wezwania podczas nieobecności gospodarza i nagrywające wiadomości dla niego są u nas dostępne naprawdę nielicznym.

Te podstawowe "odpowiadacze" są na kontynencie amerykańskim bardzo, bardzo popularne. Tym bardziej, iż ich masowa produkcja (firmy ze Stanów Zjednoczonych, Kanady plus zalew sprzętu montowanego w Japonii, krajach ASEAN-u) pozwoliła poważnie zredukować ich cenę. W Kanadzie w sklepie sieci Radio Shack podstawowy model "odbieracza telefonów" kosztuje około 200 tamtejszych dolarów. Jego serce tworzą dwa magnetofony kasetowe. Na pierwszym nagrywa się tekst audiowizytówki, w rodzaju: "Cześć, nie ma mnie w domu... po usłyszeniu sygnału zostaw swój numer telefonu i wiadomość" (regulowana jest liczba dzwonków, po której do akcji wchodzi automat). Drugi rejestruje zgłoszenia. Po dłuższej, czy krótszej nieobecności, w rodzinach kanadyjskich, które obserwowałem, pierwsze kroki kierowane są właśnie w stronę urządzenia zapisującego telefony.

Właściciele małych, kilkuosobowych przedsiębiorstw reklamujących się w codziennych gazetach, bądź zarejestrowani w profesjonalnych książkach telefonicznych usługodawców — "yellow pages" nie wyobrażają sobie pracy bez rejestratora telefonicznych zgłoszeń. Właśnie dla nich wymyślono bardziej doskonałą odmianę "odpowiadaczy" droższą o około sto dolarów od wariantu "Standard".

Za tę sumę prócz pudełeczka z magnetofonami połączonego z telefonem kupuje się jeszcze "beeper", czyli coś, co nosi się zatknięte za pa skiem spodni i co umożliwia zdalne odsłuchanie nagranych rozmów. Łącząc się z dowolnego aparatu ze swoim numerem, po usłyszeniu własnej wstępnej zapowiedzi, do mikrofonu przytyka się "beeper". Jego ostry dźwięk przekazany łączami telefonicznymi uruchamia odczyt. Jeśli raz jeszcze chcemy przesłuchać zostawione nam wiadomości, "beeper" zrobi swoje po raz kolejny.

Następnym krokiem naprzód jest system "pager". Za przydzielenie dodatkowego numeru "pagera" płaci się dodatkowy miesięczny abonament. Ale dla ludzi interesu, których czas liczy się sporymi kwotami ma to kolosalne znaczenie. Na ciężarówkach poważnych firm, biurach adwokackich, gabinetach lekarskich za Atlantykiem wymalowane są, prócz zestawu telefonicznych cyfr, numery "pagerów".

Kontakt z lokalną centralą systemu "pager" i wywołanie numeru abonenta uruchamia brzęczyk jego "beepera", który każdy zapobiegliwy biznesmen trzyma przy sobie w każdej sytuacji. Na plaży, w saunie, podczas gry w golfa. Sygnał oznacza, że ktoś nagle próbuje się z nim porozumieć. Od jego woli zależy już tylko, jak szybko dotrze do najbliższego aparatu, połączy z własnym domem, lub centralą "pagerów" i dotrze na linii do poszukującej go osoby. Od dyżurnego systemu może zażądać treści informacji, albo otrzymać numer, z którym należy się skontaktować. Już teraz pracuje się nad nowymi udogodnieniami. W przyszłości zmodyfikowany "beeper" będzie nie tylko alarmował, ale także od razu podawał dane aparatu poszukującego, a nawet przekazaną informację.

Tyle z autopsji. Amerykański tygodnik "Newsweek" doniósł niedawno, iż w Stanach Zjednoczonych czyni się starania aby wyeliminować zasadniczą wadę systemu "pager" — niewielki zasięg całego układu. Nadajniki radiowe transmitujące sygnał alarmu dla posiadacza "beepera". łapią go tylko wówczas, kiedy znajduje się nie dalej niż 20—30 mil (32—48 km) od centrali. A cóż będzie, gdy nasz człowiek interesu wyjedzie poza własne miasto?

Właśnie o tym pomyślała firma National Satellite Communications z Cleveland w stanie Ohio. Do pracy zaprzęgnięto, jak się łatwo domyślić pojazdy kosmicznej łączności zawieszone nad USA. Za sumę od 45 do 70 dolarów amerykańskich miesięcznie klient otrzymuje bardzo, bardzo wymyślny "beeper" — czarne pudełeczko o masie dwóch uncji. Zabiera je ze sobą w każdą podróż po Stanach Zjednoczonych i bliskiej zagranicy.

Ktoś chcący naradzić się z ruchliwym biznesmenem łączy się... za darmo z numerem sztabu komputerowego systemu w Waszyngtonie, wybiera następnie klawiszami własnego aparatu kod delikwenta i przekazuje wiadomość. Resztą zajmuje się elektronika. Sygnał trafia do satelity, a dalej do sieci małych emiterów naziemnych pokrywających swym zasięgiem całe USA. Na 200 kanałach "beeper" automatycznie wyszuka najsilniejszy sygnał. Częstotliwości są tak dobrane, iż czarna skrzyneczka odbierze i pokaże swemu właścicielowi numer tego, kto pragnie się porozumieć (może przyjąć jednocześnie do 6 różnych zgłoszeń z różnych rejonów kraju). To usługi podstawowe tego, co w całości nosi nazwę Cue.

Za dodatkową opłatą abonent Cue nie potrzebuje się łączyć z tym, który wysłał telefoniczny "news". Dzwoni jedynie do centrum w Waszyngtonie, a komputer modulowanym głosem przekazuje mu oczekiwaną informację. I ten rachunek telefoniczny wędruje na konto Cue. Jedynie rozmowy zagraniczne obciążają dzwoniącego.

Ale to nie koniec. Już teraz, gdy Cue dopiero się rodzi pomyślano o dwóch kierunkach rozwoju. Dwóch celach przyszłościowych. Pierwszy to przekazywanie od razu "beeperowi" głosu z telefonu poszukującego kontaktu. A drugi to rozszerzenie usług na cały... glob.

Wojciech Łuczak